Adrien miał być Andrzejem, ale wyznawcy szatana stwierdzili inaczej. Teraz rośnie i roztacza wokół siebie upiorny czar... Czy wypełni swoje przeznaczenie jako potomek antychrysta? Czy będzie szanował nową mamę, jaką została właścicielka domu publicznego? Czy w końcu zasmakuje w mleku???
Dawno nie widziałem czegoś tak szkaradnego. Co prawda, Ira Levin, kończąc swoją powieść ewidentnie liczył na jakąś kontynuację - może myślał, że ktoś go wyręczy, a może też zachęci do napisania sequela. Tak się jednak nie stało, przynajmniej do 1997 roku, kiedy to narodził się "Son of Rosemary" którego nie czytałem, a omawiany tu film nie mógł mieć bezpośredniego wpływu na ponowne spotkanie Levina z Rosemary. Otwarte zakończenie świetnie przedstawił Polański, tutaj jednak nie znajdziemy żadnych niedopowiedzeń, żadnej otwartości czy możliwości odmiennych interpretacji, symbolika jak i psychologia postaci leży i kwiczy. Rosemary biega z dzieckiem po kościołach, synagogach (?!) i supermarketach, płacze i nieśmiało szepce "Oh my G...", podczas gdy jej potomek wzywa pioruny i chłonie diabelski deszcz. Między innymi. Nieumiejętna zrzynka z "Omenu" sprawia, że nawet ciężko się tu roześmiać. Patty Duke "zastępująca" Mię Farrow jest tragiczna, równie słaby jest świecący klatą George Maharis w roli Guy'a. No ale co tu robi Ruth Gordon?! Naprawdę przykro oglądać te znakomitą aktorkę jak pośród reszty fatalnego aktorstwa, żenującego scenariusza i reżyserii poszukuje choćby fragmentów oscarowej Minnie Castevet. Później, gdy Adrien dorósł, poziom żenady wykroczył poza mój próg tolerancji i film oglądałem jednym okiem. Dostrzegłem przypadkiem jakiś dom publiczny, wypadki samochodowe, sabaty i dziwaczny rytuał na pustyni, gdzie Adrien krzyczy jak małpa w okresie godowym. Cóż, było to złe. Muzyka, zdjęcia, scenografia - nie ma tu niczego pozytywnego. Daję 2/10, za Ruth i Romana, którego żart o "Godfatherze" nawet mnie rozbawił.