Zarówno poprzedni "McQ" jak i "Brannigan" to dla mnie nie do końca udane wycieczki Wayne'a do miasta. Są one jedynie kolejnymi zrobionymi wg. szablonu filmami policyjnymi które były modne w tamtym okresie. Mamy więc twardego glinę samotnika, operującego dowcipnymi (często na siłę) dialogami, ma on problemy z przełożonymi, pomaga mu jednak urodziwa niewiasta, a ściga zawodowy zabójca który mimo swego doświadczenia zapomina o wielu szczegółach i utwierdza mnie w przekonaniu że sam byłbym lepszym kilerem. Pierwsza połowa filmu jest koszmarnie monotonna, przewidywalna i w dodatku poraża drewnianymi dialogami oraz podobnym aktorstwem (John Vernon to dobry aktor, ale tu wypadł fatalnie). Dopiero w drugiej połowie można przymknąć na to oko, za sprawą pokaźnej dawki humoru. Taki miszmasz dowcipów amerykańsko-angielskich sprawdza się tu doskonale i sprawia że mimo wielu wad film robi pozytywne wrażenie. Niemniej wolę Wayne w stroju kowboja.